Okołosylwestrowy wyjazd w Kotlinę Kłodzką to już nasza drugą taką akcja w życiu. Dokładnie 2 lata wcześniej jechaliśmy tam z nadzieją na śnieg i narty. Tym razem od razu zrezygnowaliśmy z nart - po szaleństwie we Francji (pojechałabym znów!), narty w PL mają szansę tylko wtedy, gdy na serio jest śnieg. Szkoda czasu na błoto śniegowe i sztucznie dośnieżane stoki.
Co by było śmiesznie - drugiego dnia naszego pobytu zrobiliśmy taką sama trasę jak 2 lata bez 2 dni wcześniej. Tacy starzy i powtarzalni się robimy! To co wtedy wydawało się takie czasochłonne i strome, teraz było zdecydowanie mniej. No i była wielka radocha - w końcu był śnieg! :)
Wraz z dotarciem do schroniska pod Śnieżnikiem dobra pogoda przestała istnieć. W końcu nic dziwnego. Na palcach jednej ręki mogę policzyć, ile razy zimą w polskich górach miałam dobrą widoczność. Gorsze jest to, że aparat musiał zaparować akurat wtedy, gdy miałam wszystko, co mi do szczęście było wówczas potrzebne. Ale wydam się przedwcześnie - olejcie pierogi i bierzcie zestaw obiadowy ze smażonym serem!
Napita i syta = szczęśliwa. Czas zdobyć Śnieżnik!
Przed szczytem widać było prawie nic. Całe szczęście, że zazwyczaj są tabliczki. Wiadomo, kiedy szczyt. Gorzej, że percepcja była tak, że dopiero ze zdjęcia wyczaiłam, że właściwa nazwa szczytu to Śnieżnik KŁODZKI. Weszłam na niego już 3 razy w życiu.
Turlanko w śniegu i można schodzić w dół :)